Nie codziennie jest Dzień Dziecka chociaż dzieci z Domu Dziecka w Lubsku w tym roku miały przynajmniej dwa. 1 czerwca chyba każdemu z nas miło się kojarzy a myśliwi z koła Bór w Zielonej Górze oraz nasi przyjaciele zadbali aby także 14 czerwca zapisał się w pamięci i był powodem do uśmiechu na twarzach „naszych’ dzieci. Scenariusz z założenia nie różnił się jakoś specjalnie od poprzednich. Zbiórka o umówionej porze na ul. Dąbrowskiego, dzieci już rozemocjonowane, witamy się jak starzy znajomi, uśmiech, ze starszymi „zbijamy pionę” z młodszymi przytulas, miejsca w aucie już dawno przyporządkowane, bo ekipa prawie zawsze ta sama a rezerwacja miejsc nastąpiła przecież już w drodze powrotnej po ostatniej dzieci u nas wizyty. Dbamy aby na wejściu było coś słodkiego więc i tym razem nie zabrakło. Dzieci, szczere, prawdziwe nie pozostają dłużne. Miło jest usłyszeć, że nie mogły się doczekać i że super, że jedziemy i że znowu będą mogli postrzelać. Na domku przywitanie i Prezesa mowa i tu czas się na chwilę jakby zatrzymał. Prezes inaczej chyba nie potrafi. Na szczęście dzieci w pięknym i szybkim stylu uwinęły się z podziękowaniami złożonymi na ręce naszego krasomówcy dla Wszystkich, którzy angażują się w organizacje dotychczasowych pełnych radości i serca i zabawy spotkań oraz tego pikniku. Tak to był prawdziwy piknik.
Młody myśliwy a od tygodnia młody Pan Młody, bo jakby mogło być inaczej, świeżo upieczony mąż wygospodarował czas aby na stole znalazło się wyborne ciasto i ręcznie robione pięknie przyozdobione ciasteczka. Serdecznie kol. Miłoszowi Krawcowi za to w imieniu dzieci, z tego miejsca dziękujemy tym bardziej, że jak dorośli wiedzą zawód mąż to etat na całą dobę, dzień i noc.
Nieco starszy stażem myśliwy i także mąż, stanął na wysokości zadania i tak stał i stał i kręcił dla wszystkich cukrową watę. I tak kręcił i kręcił, aż w pewnym momencie nie było wiadomo gdzie kończy się wata a zaczyna kol. Krzysiek Pupko.
„Kuuukurydza gotowana!”
Choć to nie plaża a do morza daleko słowa te wyśpiewywać mógł kol. Jacek Turowski, który w towarzystwie siostry Agnieszki „etatowej” i stałej działaczki w tego typu akcjach, ogarnął stoisko z kukurydzą, frytkami, goframi z owocami, z bitą śmietana, z czekoladą, z czym chcesz i jak chcesz. (Acha. A przy okazji czekolady. Było, także czekoladowe fondue. Że wiesz, że czekolada podgrzana się leja a Ty tam owoce podkładasz maczasz i zjadasz. Zajefajne. Kol. Jacek Witczak przywiózł). I za darmo wszystko!
„Jadą czterej jeźdźcy, jadą
Jadą czterej jeźdźcy”
Gastrofazę mamy już za sobą, pora aby wjechały motory.
Tradycyjnie przejażdżki motocyklowe pozostaną chyba stałym punktem programu. Kol. Marcin Łuczak, kol. Maciej Michalak przyjechali na GieeSach. Kultowe motocykle nie mniej jak powyżej cytowany kawałek Kultu czy Harley-Davidson model Slim, którego widać, że przed przyjazdem kol. Kazimierz Smyrak polerował, oraz „szlifierka” Honda CBR na której dojechać drogą, równością nie przypominającą płaszczyzny toru wyścigowego przyjechał nasz kolega, może kiedyś, także po strzelbie, Paweł MOTO Kornacki. (Co go podkusiło? Przecież w garażu stoi GS). Dzieci po 2 i po 3 i po 4 razy jeździły. Ale co tam takie przyziemne atrakcje. Zawsze pomocny z serdeczności znany Dawid Łobodziec (tak, ten od dachów) dźwigiem koszowym przyjechał aby to wszystko co wkoło się działo oraz otaczające nas piękno lasów, łąk upraw, jednym słowem piękno otaczającej nas przyrody można było z góry podziwiać. A do tego animatorka Brigida, przyjaciółka koła, a prywatnie przyjaciółka żona Dionizego, teraz to dopiero wymyśliła.
Najgorzej było z worka wyjść.
Znasz ten kawał jak Jasiu uczył się pływać „Pływanie to nic. Najgorzej było z worka wyjść” I coś w tym stylu zafundowała nam Brigida. Konkurencja „Bieg sztafetowy parami w worko-spodniach” Myśliwi kontra dzieci. Jakie to były emocje! Zaczynamy w parze nie z byle kim bo odznaczonym następnego dnia przez Sejmik Województwa Lubuskiego podczas Okręgowego Zjazdu Delegatów medalem Za Zasługi Dla Rozwoju woj. Lubuskiego, kol. Dionizym, na miejscu zmiany czekają kol. prezes i kol. Kamil podłowczy. Na kolejnej zmianie kol. Jacek szef kuchni polowej i kol. Robert. Start! Od startu ogień, pełnym sprintem do miejsca gdzie czekali kolejni członkowie drużyny. Synchronizacja wzorowa, nikt się nie wyglebał, pierwszy dystans był nasz. Co tam PESEL! Ma się tą kondycję na 15 metrów. Ściągamy szelki, niepoplątało się, spodnie już na dole, tylko nogawki przez buty przełożyć i następni niech w portki wskakują… ale gdzie ta kurna gumka! Puls 220, adrenalina plus 200 %, ręce się trzęsą, gumka ciasna…. Jasny gwint!
Tu nie chodziło o bieg na czas tylko o naukę opanowania. Teraz wiem co czują biatloniści na osi strzeleckiej. No przegraliśmy i to nie było z grzeczności. No to teraz przeciąganie liny. Hmm, teraz wam pokażemy. Chucherka kontra słusznej wagi i postury myśliwi. Nie takie dziki się przez rowy i pola ciągało. I tym razem założenie było błędne. Nie siła, nie opanowanie a koncentracja i szybka reakcja od pierwszych chwil po sygnale do ataku decydowały o zwycięstwie. „I choćby przyszło tysiąc atletów i choćby zjedli tysiąc kotletów…” to pociągu siły, determinacji, woli zwycięstwa, zgrania, braterstwa, wzajemnej pomocy jakie tkwią w tej zgranej paczce co pod jednym dachem mieszka i uczy się trudów codzienności i dzieli się nimi, nie złamiesz. Będzie z tego chleb a my możemy być dumni, że mamy w to wkład.
A teraz odbezpiecz.
Wróćmy na chwilę do osi strzeleckiej. Osie były dwie. Pierwsza instruktażowa druga konkurencyjna.
Na pierwszej miałem zaszczyt zostać poproszony do pomocy wyborowemu strzelcowi prawdziwemu przyrodnikowi, kol. Marcinowi Choińskiemu, który nie tylko zorganizował osie, śrut, tarcze i karabiny (wiatrówki) ale także jest jak co roku koordynatorem do spraw kontaktu z Domem Dziecka. W tym przypadku po dwóch lekcjach jakie dostaliśmy od dzieci, mogliśmy je czegoś nauczyć. „Dołek strzelecki, kolba, baka, skład, rozstaw nogi, pełne światło, nie dotykaj okiem lunety. A teraz odbezpiecz, palec na spust powoli wypuszczaj powietrze i delikatnie muskaj spust. Strzał ma Cię zaskoczyć. I tak ze 30 razy. Warto było. Prawie wszyscy trafiali w blachę w kształcie kaczki nie większą niż małe jabłko. Na drugiej osi już poważna konkurencja, którą prowadził i sędziował Marcin. Konkurencja (oczywiście dzięki właściwemu instruktarzowi :)) była zacięta a najlepsze wyniki zostały ogłoszone i nagrodzone.
Ukulele i inne dziwne przedmioty
Wszyscy albo jeżdżą, albo biegają, albo strzelają, jedzą piją z góry patrzą a na ławeczce przed domkiem siedzi nikomu nie znany i do nikogo niepodobny mężczyzna w słusznym wieku i melodyjnie pobrzdękując na takiej jakby gitarze, tylko, że trochę takiej kieszonkowo-plecakowej.
To pasjonat Ukulele, gry na niej oraz kolekcjoner przedmiotów z bakielitu, starych lamp i młynków do kawy. Przedmiotów już nikomu nie potrzebnych, którym daje drugie życie. Człowiek pozytywnie zakręcony, lat 69, zaproszony do udziału w pikniku przez kol. Macieja Michalaka. Przed domkiem robił nastrój a w domku zrobił wykład na temat historii ukulele, pokaz swoich umiejętności i świetną robotę, której plonu być może nie będzie okazji mu docenić ale jak sam powiedział „będę szczęśliwy, jeśli choćby jedno dziecko zarazi się moją pasją, którą będę mógł przekazać.” Na pozór atrakcja, która nie równa się z szaleństwem, które jeszcze przed chwilą trwało na zewnątrz ale nauka głęboka. Bo kto ma ma pasje tego się głupie pomysły nie trzymają a nic tak jak pasja nie skłania do zgłębiania wiedzy i samorozwoju. Taki Gość nas i dzieci zaszczycił.
Cztery godziny (nie licząc mowy prezesa :)) minęły błyskawicznie. Odwózka w pięknym stylu z „zimnym łokciem” i muzą na fula. Tupac feat Ice Cube potwierdził, że muzyka i potrzeba dawania łączy pokolenia.
Dziękujemy wszystkim Panią opiekunką z Domu Dziecka a szczególnie koordynatorce Pani Ani Kluczewskiej za to że były, że z uśmiechem na twarzy czas poświeciły,
Agnieszce Pupko, że była i z uśmiechem jak zwykle pomagała,
Jackowi Witczakowi za maszynę do waty cukrowej za fontannę i że był i pomagał,
Robertowi Kosickiemu, że był, że pomagał i dzielił się swoją pogodą ducha,
Bartkowi Wojciuszkiewiczowi za to, że był, że dał się namówić na udział w sztafecie, że pożyczył Dawidowi bluzę aby mu zimno na na górze nie było,
Krzyśkowi Kowalskiemu i jego żonie też, że dołączyli się do zabawy ze swoimi pociechami,
córce kol. Marcina i jej chłopakowi za wsparcie, uśmiech na twarzy.
A także tajemniczemu Gościowi, że przybył, pięknie grał i pasją się podzielił. Na razie wiemy, że jest emerytem, nie jest myśliwym, jest z Krosna Odrzańskiego ale tak jak my ma dobre serce, wrażliwość na piękno i ma pasję.
Dziękujemy wszystkim, którzy zostali i nie zostali wymienieni a przyczynili się do tego wspaniałego spotkania, na którym integrowali się myśliwi, dzieci, dzieci myśliwych przyjaciele koła oraz przygodni goście, którzy czerpiąc przyjemność dzielili się sobą i swoim czasem. Bo dzieciom nie zależy na super atrakcjach chociaż fajnie, że są. Dzieci potrzebują nas i naszej im poświęconej uwagi.
Tekst: Piotr Gawłowski
Zdjęcia: koledzy z koła